Religia w szkole? "Kobieta na starość to stare pudło"Dzieci w podstawówce zmuszane są do nauki reguł i zasad Kościoła, których nie rozumieją. I nikt im nie tłumaczy, ponieważ nie mają rozumieć, mają je znać - list czytelniczki. Co z tą szkołą?Pewnie się powtórzę, pewnie nie będę pierwszą osobą, na pewno nie ostatnią, która porusza temat lekcji religii w szkole. Pamiętam swoje zajęcia w liceum. Dopiero po kilku latach, patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak beznadziejne były te lekcje, na które się chodziło, bo wszyscy chodzili. Po latach uświadomiłam sobie, że religia jako przedmiot szkolny to wielkie nieporozumienie. Pamiętam księdza, który opowiadał, że kobieta na starość to stare pudło, ciało w trakcie kremacji skacze w piecu jak piłeczki w totolotku, a modlić się trzeba, żeby uśpić pokusy.
Dziś patrzę na siostrzeńca i siostrzenicę w podstawówce, którzy zmuszani są do nauki reguł i zasad Kościoła, które brzmią dla nich archaicznie, których nawet nie rozumieją. I nikt im nie tłumaczy, ponieważ oni nie mają rozumieć, oni mają je znać. Przykazania kościelne, tajemnice światła i inne "przydatne" wiadomości, które mówią im o Bogu tyle, ile mnie ksiądz powiedział o życiu, mówiąc, że spłonę w piekle. Powtarzają z pamięci wyuczone zdania, bo pani katechetka tak kazała. Ta sama pani katechetka, prosząc uczniów o przygotowanie wypowiedzi na temat innych religii, ukierunkowuje ich na mówienie dobrze tylko o religii katolickiej, a źle o każdej innej. Ta sama pani katechetka przyzwala na zajęciach mówić, że joga jest zła, bo to modlitwa do duchów, które się potem "przyczepiają" do ludzi; islamiści oczywiście zabijają, a ateiści... ach, to zagubione owieczki; ci jeszcze nie usłyszeli głosu Boga albo o nim zapomnieli. Może mój siostrzeniec i moja siostrzenica to nieliczne przypadki, może gdzie indziej jest inaczej. Jednak w tym, co widzę, wyczuwam propagandę. Niezbyt silną, bo trwającą tylko 90 minut tygodniowo, ale jednak.
Nie neguję wiary, neguję obłudę i zacofanie. Jeśli ktoś ma mówić dzieciom o Bogu (nauczyciele, księża), bo ktoś inny chciał, by było im to mówione (rodzice), niech tłumaczy, wyjaśnia, niech je nauczy, byle nie kosztem innych rzeczy, nie kosztem strachu (dla dzieci wiadomości o ogniu piekielnym są przerażające) i nerwów z powodu złej oceny, bo zamiast ośmiu błogosławieństw uczeń wymienił tylko pięć.
Tu nie chodzi tylko o same lekcje religii, nauczycieli czy księży, ale o społeczeństwo, które wciąż krzywo patrzy na dzieci, które na religię nie chodzą, bo a nuż tata jest świadkiem Jehowy, a mama pewnie ćwiczy jogę. Dzieci są posyłane na religię dla świętego spokoju. Rodziców, dzieci, sąsiadów.
Na koniec krótko: religii w szkołach być nie powinno. Każdy ma prawo do wiary i jej pogłębiania, ale wiara jest kwestią indywidualną. Każdy ma prawo do wyznawania religii, więc wyjmijmy ją ze szkół i przenieśmy tam, gdzie jest jej miejsce, czyli do kościołów. Nie oceniajmy wiary ocenami szkolnymi, lecz uczynkami jej wyznawców.