I po wyborachKilka dni temu poznaliśmy wyniki wyborów do Sejmu. Zakończyły się spodziewanym zdecydowanym zwycięstwem Zjednoczonej Lewicy i spektakularną porażką rządzącej przez ostatnie cztery lata prawicy. ZLew pod przywództwem Szamira DeLeona jest na pewno największym wygranym tych wyborów. Należy jednak zwrócić uwagę, że partia uzyskała mniejsze poparcie niż w jesiennych wyborach do Senatu – wówczas miała 37%, teraz tylko 33,5%. Jeśli przy tym zauważyć, że porównując te wyniki z uwględnieniem frekwencji ta różnica będzie już o wiele mniejsza, choć dalej faktem pozostanie, że ZLew dostał teraz trochę mniej głosów niż jesienią. Co za to odpowiada? Może zabrzmi to śmiesznie, ale zbytni profesjonalizm i umiarkowanie jej liderów. W wyborach senackich głos na ZLew dla wielu wyborców był głosem protestu przeciwko nieumiejętnym rządom prawicy a nawet ogólnie funkcjonującym w naszym kraju elitom. W kampanii sejmowej merytoryczna i w gruncie rzeczy coraz bardziej umiarkowana retoryka nie przyciągnęła części antysystemowców – ci zagłosowali na RadLew albo SCD.
Jednocześnie nie można zapominać, że lewica pozostała zdecydowanym zwycięzcą. W województwach zachodnich nie miała sobie równych – inne partie wygrywały tam tylko w pojedynczych okręgach. Trochę gorzej było na wchodzie, a już szczególnie w dawnej Galicji – tu nie udało się przebić monopolu prawicy i centrum, choć lewicy i tak udało się zdobyć kilka przyczółków.
Pod dużym znakiem zapytania stoi, z kim ZLew zawrze teraz koalicję. PD już jawnie odrzuciło możliwość współpracy. Z większością współpracy też trudno ją sobie wyobrazić. Wieść gminna niesie jednak, że całkiem na poważnie była rozważana koalicja Zlew-PiS. Ostatecznie najpewniej jednak do niej nie dojdzie, najpewniej przez ostry sprzeciw ze strony bardziej konserwatywnej frakcji w partii Morawieckiego. W tej sytuacji jedyną możliwością dla lewicy zostaje współpraca z planktonem. To dawałoby szansę na dość kruchą, ale jednak większość. Mniejsze partie nie będą też miały, przynajmniej na razie, zbyt dużych wymagań. Gorzej może być jednak, kiedy pojawi się nieuchronne zużycie w rządzie i ten będzie tracił poparcie. Wówczas takie partie jak SCD czy Radykalna Lewica będą mogły próbować wykorzystać problemy ZLewu dla własnych interesów i grillować rząd.
Fakt, że lewicy od dwóch lat udaje się utrzymać wysokie poparcie i przekuć je na sukces w wyborach jest dla niej dobrym prognostykiem. Pokazuje, że nie jest to efemeryda, która rozpadnie się wkrótce po wyborczym zwycięstwie, jak było w przeszłości z Partią Liberalną. Jeśli nawet koalicja z planktonem z czasem się rozpadnie, ZLew przy dobrym rządzeniu, a ma do tego potencjał, może z powodzeniem spróbować pójść na przedterminowe wybory i je wygrać, zyskując samodzielną większość.
Dla Postępowych Demokratów, choć nie wygrali, wybory były na pewno udane. Wzmocnili swoją pozycję w Sejmie, najpewniej pozostaną też główną partią opozycyjną, tym razem względem rządu lewicy. Mimo wszystko pozostał pewien niedosyt. Wielu na pewno liczyło, że po czterech latach w opozycji partii uda się wrócić do władzy.
Choć ostatnie tygodnie kampanii były dla PD dobre, to partii trochę zabrakło nowego planu na siebie. Jej kampania w zasadzie wiele nie różniła się od tych z przeszłości, choć dużym plusem był klarowny program wyborczy. Na pewno dobrym ruchem był wyraźny od kilku miesięcy skręt w prawo – dzięki niemu partia pozyskała zmanierowanych wyborców PLK i PiS. Podobnie jak w przypadku lewicy wynik był jednak nieco słabszy od tego senackiego. Dlaczego tak się stało? Jesienią o reelekcję z ramienia PD ubiegało się wielu popularnych senatorów, którzy, choć bardzo często ostatecznie przegrali w dogrywce, zdobywali duże poparcie. Teraz w wielu okręgach, szczególnie tych, gdzie walka o zwycięstwo toczyła się pomiędzy dotychczasowymi posłami prawicy a kandydatami lewicy, PD nie zebrało zbyt wielu głosów. Czasem nawet to, że kandydatami tej partii byli zwykli spadochroniarze wskazywało, że PD w zasadzie walkowerem odpuściło walkę w niektórych okręgach.
Warto odnotować dobre wyniki PD w dużych miastach. Partia wygrała we Wrocławiu, Gdańsku i Krakowie i tylko minimalnie przegrała w Warszawie. Jest to dobrym prognostykiem przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi i daje duże szanse na reelekcję dotychczasowych prezydentów z PD.
Prawdziwy sukces odniósł startujący w ramach PD PSL. Partia po raz pierwszy od lat zwiększyła swój stan posiadania i to prawie dwukrotnie. Gdyby postanowiła się oddzielić od Postępowców mogłaby sformować samodzielny klub parlamentarny, co więcej liczniejszy od dotąd rządzącego PLK. Partii na dobre wyszła zmiana przywództwa – niezbyt wyrazistą Andżelikę Możdżanowską zastąpił Władysław Kosiniak-Kamysz, o wiele lepiej kojarzony w tradycyjnym elektoracie partii. Zdobył świetny wynik na liście krajowej, tylko niewiele gorszy od tego Ilony Antoniszyn-Klik z 2019 roku, kiedy partia startowała samodzielnie. Za wzmocnienie PSL odpowiada w dużej mierze słabość prawicy – kandydaci partii odbili wiele okręgów na wschodzie kraju właśnie z rąk dotychczasowych rządzących.
Niezły wynik zanotowało Stronnictwo Narodowo-Konserwatywne. Mimo, że jest trzecią partią w Sejmie, to na pewno pozostał jednak pewien niedosyt – ugrupowanie zapewne liczyło na trochę wyższe poparcie, w końcu tylko nieznacznie wyprzedziło od dawna spisywany na straty PiS. Mimo kilku wyrazistych postulatów, jak reparacje wojenne od Niemiec, partia nie przebiła się szerzej do opinii publicznej. Jej wynik mimo to dobrze prognozuje na przyszłość – stała się główną siłą na prawicy i jako taka może się stać ugrupowaniem jednoczącym, podobno już prowadzi rozmowy o zacieśnieniu współpracy z PiSem.
Dużym i trudniejszym wyzwaniem dla SN-K będą wybory samorządowe. Tu szczególnie ważne są struktury, a te wciąż w przypadku partii Poniatowskiej nie są zbyt silne. Obecnie ugrupowanie ma zaledwie kilku radnych wojewódzkich, bez silnych kandydatów może w kolejnej kadencji nie odegrać o wiele większej roli.
Zaskakująco dobry wynik zanotował PiS. Partia Morawieckiego pokazała, że wkładanie jej do grobu przez media było przedwczesne i może jeszcze z powodzeniem działać jako samodzielne ugrupowanie. W istocie rezygnacja ze wspólnego startu z PLK była dla PiS zbawienna – w tamtej koalicji traciła podmiotowość i gdyby w niej pozostała na pewno nie miałaby tylu posłów ilu wprowadziła do Sejmu. Wybory po raz kolejny potwierdziły, że są miejsca, gdzie na PiS po prostu nie ma mocnych. Choć należy jednocześnie zauważyć, że jest ich coraz mniej – teraz partia wygrała w dwunastu JOWach, podczas gdy jeszcze cztery lata temu w dwadziestu czterech; a w 2019 roku, przy niższym wyniku głosowania na liste krajową w dwudziestu dziewięciu (celowo nie uwzględniam wyborów w 2020 roku, kiedy PiS startował w szerszej koalicji). Dzieje się tak przede wszystkim przez fakt, że wielu dotychczasowych posłów z partii odeszło – część do innych opcji, a część po prostu na polityczną emeryturę. Partii udało się też jednak wprowadzić kilku nowych posłów, w tym wypromować dotychczasową wicemarszałek województwa warszawskiego Władysławę Rosenfelder. Od kilku lat ta stronniczka Renaty Budzyńskiej, w dodatku skoligacona z Liściowskimi, buduje sukcesywnie swoją pozycję w PiS. Czy kolejnym krokiem po zdobyciu mandatu w Sejmie będzie sięgnięcie po władzę w partii? Tego przekonamy się za jakiś czas, kadencja Mateusza Morawieckiego konczy się w przyszłym roku i całkiem możliwe, że nie będzie się ubiegał o reelekcję.
Porażkę, choć nie aż tak znaczną, jak wskazywały na to niektóre sondaże, poniósł wspólny komitet Partii Liberalno-Konserwatywnej i Partii Polaków. Kampania tej koalicji była kompletną klapą, występ jej liderki w debacie o mało nie doprowadził do kryzysu dyplomatycznego, a ze wspólnych list obok związanego dawniej z Ruchem Palikota Pawła Janasa startował znany ze skrajnie nacjonalistycznych poglądów Dominik Święcicki. To po prostu nie mogło się udać i rzeczywiście – PLK-PPol zostało wyprzedzone w liczbie głosów nawet przez populistyczne SCD Krzysztofa Hansa. Mimo to koalicja zdobyła 8% poparcia i wprowadziła do Sejmu 18 posłów. Należy jednak zauważyć, że większość jej liderów z kretesem przegrała walkę w JOWach, a nowi posłowie to głównie popularni niezależnie od partyjnej przynależności samorządowcy. Trudno powiedzieć, czy wobec dalszego staczania się PLK, a na to wskazują pierwsze ruchy po wyborach, długo zagrzeją miejsce w ławach ugrupowania. Teraz sprawą życia i śmierci dla PLK będą wybory samorządowe. O ile oczywiście do nich dotrwa.
Na koalicji na pewno lepiej wyszedł PPol. Bez niej najpewniej w ogóle nie byłoby go dziś w Sejmie, a tak ma własne koło. Pomimo tego raczej nie ma szans na uzyskanie jakiegoś sukcesu wyborczego jako samodzielny podmiot – będzie najpewniej egzystować współpracując w większymi graczami. Jak nie z PLK, to z SN-K czy PiSem.
Jednym z większych wygranych tych wyborów jest Krzysztof Hans. Polityk uzyskał czwarty najwyższy wynik w kraju i ma duże szanse na zostanie wicepremierem w przyszłym rządzie Szamira DeLeona. To właśnie SCD jest najbardziej prawdopodobnym koalicjantem Zjednoczonej Lewicy.
Tymi wyborami Stronnictwo pokazało, że nie jest tylko partią, na którą głosuje jakiś ułamek społeczeństwa, że może wygrywać, jak to się stało w trzech okręgach wyborczych. Ugrupowanie poparł elektorat typowo antysystemowy, któremu nie podobają się zmiana ustroju czy zbyt mało socjalna polityka rządu. Wielu z jej wyborców przed czterema laty głosowało na Partię Polaków. Nie są to więc w większości jacyś ludzie radykalni a po prostu tacy, którym nie podobają się obecne elity i ich rządy. Politycy SCD jawią się dla nich jako wiarygodni pomimo braku profesjonalizmu, a może właśnie z tego powodu. Przynajmniej otwarcie przyznają się do swojej niewiedzy, co dla wielu jest świadectwem uczciwości. Mimo wszystko, jeśli partia chciałaby się przebić do "pierwszej ligi", musiałaby jeszcze wiele zmienić. Do tego nie wystarczy elektorat antysystemowy.
Pierwszym dużym sprawdzianem dla SCD będzie współrządzenie, o ile rzeczywiście partia wejdzie do koalicji. Tu okaże się, jak radzą sobie jej politycy w posadach ministerialnych. Jeśli będzie dobrze, to SCD może się wzmocnić, jeśli nie, partia straci, choć może nie od razu, a zapewne przy jakimś pierwszym kryzysie zaufania do rządu.
Wynik dobrze rokujący na wybory samorządowe zanotowała Górnośląska Partia Regionalna, tylko minimalnie przegrywając na Górnym Śląsku ze Zjednoczoną Lewicą. Dwukrotnie zwiększyła ona swoją reprezentację w Sejmie i może stać się języczkiem u wagi przy powoływaniu nowego rządu, szczególnie wobec braku porozumienia lewicy z większymi partiami. Partii zdecydowanie pomogło schowanie w tylnym szeregu bardziej radykalnych działaczy, jak Jerzy Gorzelik. Teraz ma duże szanse nawet na zwycięstwo w jesiennych wyborach na marszałka województwa, co stanowiłoby na Górnym Śląsku prawdziwe polityczne trzęsienie ziemi.
Dość sporą reprezentację w Sejmie zdobył też centrowy planton, dzięki czemu udało mu się sformować własne koło poselskie, które będzie najpewniej wspierało rząd lewicy. Centrowi kandydaci wykorzystali ogólne odwrócenie wyborców od prawicy i wygrali w okręgach, gdzie lewica i PD albo nie wystawili kandydatów w ogóle albo byli oni słabi. Demokratom, bo tak można by wspólnie nazywać ludzi z tej opcji, nie uda się jednak najpewniej wiele zwojować podzielonym. Jedyną opcją na wybory samorządowe jest sformowanie wspólnego komitetu wzorem "Demokratów Razem" z 2022 roku. To może dać reprezentację w Sejmikach.
Reprezentację w Sejmie uzyskała także Radykalna Lewica. Ugrupowanie znane z kontrowersyjnych haseł i nie odrzegnujące się od komunistycznych poglądów wielu członków, wygrało nawet w jednym z warszawskich JOWów, gdzie mandat uzyskała z jego ramienia skandalistka Alicja Kaczmarska, znana głównie z tego, że publicznie rozprawiała o tym, jak to król potrafi zadowolić kobietę w łóżku. Choć partia raczej nie może liczyć na jakiś duży sukces w polityce i najpewniej pozostanie na marginesie życia parlamentarnego, to za cenę poparcia rządu DeLeona może wytargować realizację któregoś z jej postulatów. Czy już wkrótce w naszym kraju legalna stanie się poligamia?
Po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat dwóch posłów wprowadziła do Sejmu Mniejszość Niemiecka, co było dużym zaskoczeniem dla komentatorów. Okazuje się, że dokonana po ostatniej reformie administracyjnej zmiana granic okręgów wyborczych była dla niej szczególnie korzystna. W jednym, zamieszkanym w znacznej części przez Niemców okręgu do zostania wybranym wystarczyło zaledwie niewiele ponad 4,5 tysiąca głosów (podczas gdy Szamir DeLeon zdobył ich ponad 90 tys. ).
Dwa mandaty zdobyło prawicowo-populistyczne ugrupowanie My Naród Polski. Złośliwi mówią, że pomogła mu pierwsza pozycja na karcie do głosowania. Faktem pozostaje jednak dość widoczna aktywność w mediach w ostatnich dniach kampanii, szczególnie podczas tzw. kryzysu ukraińskiego. Trudno powiedzieć, czy MNP stanie się tylko efemerydą, czy będzie mogło liczyć na jakiś szerszy sukces, na przykład w wyborach samorządowych.
Kompletną porażką jest wynik Konserwatywnych Liberałów. Mandat z tej partii zdobył tylko Artur Dziambor. Okazało się, że na scenie politycznej nie ma miejsca dla dwóch partii wolnościowych, wyborcy są też rozczarowani rządami tej opcji. Być może jednak dalsza dekompozycja PLK spowoduje napływ działaczy do KonLibu, co mogłoby zwiększyć medialność tej partii. Kto wie, nasza polityka już wielokrotnie pokazywała, że wszystko jest w niej możliwe.
Bez wątpienia warto śledzić medialne doniesienia najbliższych dni. To, z kim lewica zawrze koalicję, a później jak będzie z nim (nimi?) przebiegała współpraca może być po prostu ciekawe i przynieść dużą świeżość w polityce.
dr Kosma Drzewiński